Stwierdzenie, że „każdy chce kochać i być kochany”, mimo wyświechtania od częstego użycia, dotyka rdzenia człowieczeństwa. Kolejny więc raz podejmuję temat miłości.
Przede mną Pismo Święte otwarte na 13 rozdziale Pierwszego Listu do Koryntian. Ponownie wczytuję się w słowa hymnu o miłości, stawiając pytanie, jakie są jej oblicza?
Natychmiast pamięć przywołuje słowa, które gdzieś kiedyś usłyszałam: „Znam miłość i znam namiętność. I znam różnicę między nimi”.
Tuż za nimi biegną inne: „Nie ma miłości bez cierpienia. Prawdziwa miłość jest przebijaniem swego serca i wydawaniem go innym. Jest ono bolesne i pozostawia ranę. Ale bez rany nie ma miłości; jest egoizm” (Stanisław Biel SJ Na ziemi Boga. Duchowe podróże do miejsc świętych i nieświętych, Wyd. WAM, Kraków 2017).
Te z kolei przywołują wiedzę o człowieku nabytą przeze mnie w ciągu lat nauki, która każe mi stanowczo stwierdzić, iż egoizm nie jest miłością własną, nie jest kochaniem siebie. Jest poważną, groźną chorobą ludzkiej duszy – nadmierną (wyolbrzymioną) miłością własną, która ślepnie na drugiego człowieka w taki sposób, że nie dostrzega i lekceważy jego potrzeby, zaspokajając jedynie swoje. Egoizm to krzyk: „tylko ja!” z naciskiem na „tylko”, co szybko prowadzi do życia określanego barwnym stwierdzeniem: „po trupach do celu”.
Czym więc jest miłość własna? To takie widzenie swojej osoby, które ocala, nie niszczy – zrozumienie i zaopiekowanie się sobą, wsłuchiwanie w siebie, by pochwycić potrzeby oraz pragnienia i z czułością je zaspokoić (w żadnym razie nie kosztem innego człowieka). To umiejętność okazywania sobie akceptacji (co nie jest tożsame z pobłażaniem). To także przebaczanie sobie, kiedy popełnię błąd czy ulegnę słabości. To również traktowanie siebie jako wartości, co winno skutkować szacunkiem wobec własnego człowieczeństwa, czyli np. nierzucaniem słów na wiatr – dotrzymywaniem zobowiązań, przysiąg, obietnic. To traktowanie swego ciała jak świątyni, z której nie można czynić targowiska i śmietnika (tu przychodzą na myśl słowa o kupczeniu ciałem, traktowaniu go jako rzeczy, dzięki której można coś czy kogoś pozyskać). To także uważność, z jaką siebie traktuję; czas dany sobie na sen czy odpoczynek, ale również niepobłażanie własnym słabościom – ćwiczenie woli, trenowanie jej w taki sposób, by się nie rozleniwiała, nie gnuśniała.
Postrzegając w taki sam sposób drugiego człowieka, ponownie zbliżam się do hymnu o miłości, ale za chwilę usłużna pamięć podsuwa nazwy substancji chemicznych odpowiadających za stan zakochania – czasu na szukanie siebie, własnej przyjemności, czasu poprzedzającego miłość: dopamina, noradrenalina, fenyloetyloamina oraz tych, dzięki którym możliwe staje się coś więcej, coś poważniejszego, głębszego, trwalszego, czyli oksytocyna i wazopresyna.
Teraz rodzi się obraz tysięcy czerwonych serduszek i tym podobnych gadżetów, zapełniających sklepowe półki w połowie lutego.
Potem spojrzenie przykuwają fotografie moich bliskich wraz z tą leżącą twarzą do blatu biurka, bo nadal mocno boli widok kogoś, czyja niedawna śmierć pozostawiła po sobie tak straszliwie puste miejsce.
I jeszcze wspomnienie niezwykłej opowieści o gąsienicy motyla, która gnana nieodpartym imperatywem, podążając tam, gdzie może owinąć się kokonem, tym samym zmierza ku własnej śmierci, bowiem dopiero po całkowitym rozpadzie tkanek jej ciała może powstać nowe życie – motyl.
Obraz ów przywołuje prawdę – miłość to rozpad, zapomnienie siebie.
To przeraża. Obawiamy się kochać, chociaż jednocześnie niczego bardziej nie pragniemy. Jednak tak trudno zgodzić się na stratę samego siebie. Nie na darmo przecież trudzimy się, by siebie określić. Latami całymi biedzimy się nad swoją tożsamością, poszukiwaniem siebie w sobie. Niełatwo to zepchnąć w kąt, zapomnieć. A nie da się inaczej, gdy pozwolimy sobie na miłość, która przecież „nie szuka swego”, chociaż wiemy, że dopiero takie doświadczenie umożliwi w pełni spotkanie z własnym człowieczeństwem, wydobywając z niego to, co stanowi o jego wartości i pięknie. Nie jest też tajemnicą, że tylko miłość jest w stanie uleczyć każdą ranę ludzkiego serca. Bo zapominając o sobie, „zapominamy” i o niej – nic nie jest już ważne, a raczej wszystko, poza ukochaną osobą, staje się mniej istotne. Dzięki miłości zyskujemy dystans tak do siebie, jak i do własnej historii. Liczy się bowiem już coś innego – historia pisana od nowa i na nowo, historia miłości.
Przytłacza mnie chaos myśli, bo temat tak mocny, jak żaden inny. Chwytam Słowo jak deskę ratunku: „Miłość nigdy się nie kończy” (1Kor 13,8a).
Tyle wiem o miłości