Co jakiś czas zgłaszają się do mnie penitenci, którzy dają świadectwo temu, że ich życie z dala od Boga było prawdziwym koszmarem. Chociaż początkowo wydawało się, że wyzwolenie się spod Bożej opieki i „nadzoru” Kościoła przyniesie prawdziwą wolność, to jednak bardzo szybko okazywało się, że bez wiary życie wcale nie jest takie kolorowe. W wierze jest pewna moc, która pozwala zrozumieć, że nie własnymi siłami stawiamy czoła światu, ale liczymy także na pomoc z góry. Zawsze w takich momentach przypominają mi się słowa św. Piotra skierowane do Jezusa: „Panie, do kogo pójdziemy?”. Jest w nich zawarty pewien radykalizm, który zrozumieją jedynie ci, którzy zauważają różnicę między życiem z Jezusem a życiem bez Niego.
Każdy z nas musi wybierać, bez względu na to, czy jest zagorzałym ateistą czy świętym. Szybko okazuje się, że także wybór prawdziwego mistrza jest niewielki, żeby nie powiedzieć, iż jest mizernie mały. Chociaż dzisiaj wielu uważa siebie za mistrzów, a nawet dorabia się na swoim „mistrzostwie” całkiem pokaźnych majątków, to jednak brakuje w nich czegoś, co posiadał jedynie Jezus. Jest to „moc płynąca z wysoka” (lub mówiąc wprost „łaska”), dzięki której człowiek jest w stanie dokonywać rzeczy niedostępnych dla ludzi niewierzących. Jezus ujął to w paraboli mówiąc, że wystarczy okruch wiary, aby przenosić góry, a nawet dokonywać cudów większych niż On. Czy rzeczywiście rozumiemy wagę tych słów?
Co więcej, osobiście i zupełnie nieobiektywnie twierdzę, że jako katolicy znajdujemy się na uprzywilejowanej pozycji. Głęboko wierzę w Kościół Katolicki i obecność Prawdy w jego nauczaniu. Bez Kościoła misja Jezusa zakończyłaby się za Jego życia i ograniczyła do małej rzymskiej prowincji na uboczu świata. Katolicyzm ma w sobie moc Chrystusową, która siłę bierze z zapewnienia Jezusa skierowanego do Piotra, że „bramy piekielne go nie przemogą”. Czy jednak mamy jakieś namacalne dowody na to, że tak właśnie jest?
Swego czasu mocno zapadły mi w tym kontekście słowa Karola Junga, który podzielił się swoim doświadczeniem psychiatrycznym: „Leczyłem setki ludzi, większość z nich to byli protestanci, mniej liczni żydzi i pięciu lub sześciu to katolicy. Wśród pacjentów, którymi zajmowałem się w drugiej połowie życia, nie było ani jednego, którego problem nie sprowadzałby się w ostateczności do znalezienia właściwego religijnego poglądu na świat. Twierdzę nawet, że każdy z nich zachorował, ponieważ utracił to, co wielkie religie wszystkich czasów miały człowiekowi do zaoferowania, a powrót do zdrowia możliwy był dla nich tylko pod warunkiem odzyskania wiary” (C. G. Jung, Modern man in Search of a Soul).
Ciekawe, że radośni protestanci i przepisowi Żydzi częściej popadali w kłopoty niż katolicy (a może po prostu mieli większą odwagę zgłoszenia się do psychiatry?). Nie chcę oczywiście generalizować, ale „normalność” katolicyzmu wydaje mi się tutaj kluczowa. Duchowość katolicka od czasów św. Benedykta jest duchowością umiaru, rozsądku, zdrowej mistyki, czynu, miłości i miłosierdzia, łaski pokonującej grzech i słabość, kultury przyjaznej człowiekowi i podobającej się Bogu. Katolicyzm jest najlepszą drogą rozwoju człowieka i gwarantem spotkania z prawdziwym Bogiem, dlatego z uporem będę twierdził, że „katolicki” oznacza „najlepszy”.