U podnóża Kilimandżaro żyje plemię Masajów. W dawnych czasach kolonialnych zbiorowość tę odwiedził pewien misjonarz, który ochrzcił jej członków i zaszczepił w nich wiarę. Problem polega na tym, że od tamtego czasu ludzie ci pozbawieni byli jakiejkolwiek opieki duszpasterskiej. Zorganizowali, co prawda, miejsce kultu pod olbrzymią akacją, ale modlą się tam tylko o deszcz i proszą o kolejne żony. Twierdzą, że są katolikami i jednocześnie obnoszą się ze swoim politeizmem i poligamią. Ich jednak można zrozumieć, a nawet usprawiedliwić. Dużo gorzej, kiedy „europejski” i „polski” katolik zaczyna zachowywać się jak afrykański Masaj.
Zagrożenie synkretyzmem towarzyszyło chrześcijaństwu od samego początku. Człowiek ma bowiem niezwykłą zdolność do adaptacji rzeczywistości do własnych potrzeb. Potrafimy nawet oddzielić moralność od religijności. W naszym życiu duchowym często dochodzi do takiej sytuacji. Bierzemy z chrześcijaństwa to, co najlepsze. Cieszymy się ze szlachetnego miana katolików i ludzi ochrzczonych. Budujemy wspaniałą relację z Bogiem i pogłębiamy nasze życie modlitewne. Na zewnątrz jesteśmy w porządku, ale głęboko w sercu wiemy swoje i żyjemy własnym życiem, które nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Potrafimy opowiadać, jak wielkie zasługi ma Kościół i jak ważna jest modlitwa i jednocześnie bronić własnych interesów. Wzywać do ofiarności i pokuty i jednocześnie ustawiać swoje życie kierując się jedynie egoizmem.
Takie podejście do sprawy pokazuje, że można chrześcijaństwo traktować jak ideologię, postawę filozoficzną, ciekawostkę historyczną i jednocześnie nie dotknąć jego istoty. Chrześcijaństwo domaga się przyjęcia w całości. Nie można być katolikiem na 50 procent, a resztę swojego życia układać według własnych zasad. Nie bez powodu Jezus ostrzega przed byciem letnim.
Obyśmy umieli na czas zobaczyć naszą „masajskość” i odrzucić to, co z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego!