Zamiast uczyć dzieci religii

Szczerze mówiąc, nie znam dziecka, które byłoby ateistą. Naprawdę. Można jeszcze nie znać tabliczki mnożenia, można nie rozumieć, dlaczego nie wolno jeść plasteliny, a mimo to – wierzyć w Boga z absolutną pewnością, jakby się Go widziało przed chwilą na podwórku, siedzącego na huśtawce.

Dzieci nie mają potrzeby filozofowania o istnieniu Boga. One po prostu wiedzą. Wierzą w Niego tak, jak wierzą, że jak się zamknie oczy i powie „nie patrzę!”, to znikają z pola widzenia dla całego świata. W ich sercach mieszka Bóg, aniołowie, Święty Mikołaj (ten prawdziwy, nie ten z reklamy coca-coli). I to wszystko mieści się tam bez konfliktów. Pokój i harmonia. A my, dorośli, z naszymi wątpliwościami i analizami, możemy tylko pozazdrościć tego niebiańskiego porządku.

Ich modlitwy to zupełnie osobna kategoria teologii – szczera, prosta, bez cenzury. Modlą się za mamę, tatę, babcię, kota, psa, chomika, a czasem nawet – i tu proszę o werble – za Pana Jezusa. „Bo On też pewnie ma ciężko”. No właśnie. Który dorosły wpadłby na pomysł, żeby modlić się za samego Zbawiciela? A dzieci? One czują, że On jest bliski.

Gdy przychodzi czas na modlitwę, składają ręce z takim pietyzmem, że człowiekowi robi się głupio, że czasem podczas "Ojcze nasz" zerka na zegarek. Przypatrują się gestom, jakby każde machnięcie ręką miało znaczenie. Słowa wypowiadają wolno, dokładnie, nie dlatego, że ktoś im kazał, tylko dlatego, że dla nich każde z tych słów jest jak klucz do jakichś tajemniczych drzwi.

Mam czasem wrażenie, że dzieci mają świeże doświadczenie łaski. Tak jakby dopiero co zeszły z nieba. Jeszcze pachną tą wiecznością. Jeszcze nie do końca przyzwyczaiły się do grawitacji i zimnych stóp. Patrzą na świat oczami, które widziały więcej, niż nam się wydaje. I może dlatego, gdy słyszą historie z Ewangelii, to nie pytają: „jak to możliwe?”, tylko raczej: „co było dalej?”. Nie analizują, nie wątpią – one wiedzą. Jakby to były wspomnienia z dawnych czasów.

Ich zachwyt nad Panem Jezusem bywa tak autentyczny, że powinno się to pokazywać na rekolekcjach. Pytasz: „Kto to jest Jezus?” – i słyszysz odpowiedzi, które są teologicznie niepodważalne, a przy tym rozbrajająco proste: „To ten, co kocha wszystkich, nawet jak ktoś jest niegrzeczny”.

Bo dzieci uczą nas wiary. Nie tej z książek, nie tej z dyskusji na forach internetowych. Uczą tej czystej, odważnej, ufnej wiary, która nie potrzebuje dowodów, bo ma serce. I to serce wystarcza. Dzieci wiedzą, że Bóg jest. Po prostu. Tak samo jak wiedzą, że lody są lepsze od brukselki, że tęcza jest piękna, a przytulanie leczy wszystko.

Więc może zamiast usilnie próbować „nauczyć” dzieci religii, powinniśmy od nich zacząć się jej uczyć. Może warto czasem uklęknąć obok i z pełną powagą pomodlić się o zdrowie dla babci, kotka, pieska… i Pana Jezusa.

Bo kto wie – może dzieci naprawdę wiedzą coś, o czym my już zdążyliśmy zapomnieć?

Inne artykuły autora

Zamiast uczyć dzieci religii

Na papierze katolik. W domu agnostyk

Jestem obrońcą ludzkiej pobożności!