Z czasów mojego poszukiwania chrześcijańskiej drogi do Boga pamiętam dyskusję na temat tego, w którym momencie kończy się Msza święta. Sprawa dotyczyła pieśni na zakończenie liturgii i tego, jaki repertuar powinien być w tym momencie wykonywany. Całość koncentrowała się głównie wokół liturgicznego znaczenia obrzędów i form, które towarzyszą Mszy świętej (tzw. paraliturgia). Dzisiaj takie spory mniej mnie już interesują, chociaż pewnie ich aktualność wcale się nie zmniejszyła. Jednakże w samym wydarzeniu, które ma miejsce w czasie Eucharystii, dostrzegam szczególny związek między jej zakończeniem, a tym co dzieje się później. Nie mam tu na myśli kwestii dziękczynienia po Mszy świetej, ale o wypełnienie rozkazu, który ją kończy.
W języku polskim Msza Święta kończy się wezwaniem kapłana: Idźcie w pokoju Chrystusa!. Na co wierni odpowiadają znaną wszystkim formułą: Bogu niech będą dzięki!. Do dzisiaj zastanawiam się, co przyświecało autorom tego sformułowania i tłumaczenia, które jest teologicznie poprawne i pod pewnym względami głębokie duchowo, ale zrywa z wcześniejszą tradycją łacińską, która kończyła Eucharystię przedziwnymi słowami: Ite, missa est! (łac. Idźcie, Msza [misja] jest!). Oczywiście znam kontekst historyczno-liturgiczny tego wezwania, ale głęboko przejmuje mnie fakt, że po zakończeniu Mszy kapłan nagle oznajmia wiernym, że: Msza (misja) jest. To znaczy, że się dokonała przed chwilą; jest Ona teraz; i wreszcie czeka na was, czyli dopiero będzie. Może wydaje się to dość skomplikowane, ale w gruncie rzeczy jest to logiczne i stanowi materiał do przemyśleń duchowych.
Skoro Msza święta rozciąga się w czasie na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to mamy tutaj do czynienia z niezwykłą właściwością tego Sakramentu. Nieustannie żyjemy w czasie eucharystycznym. Z perspektywy kapłana jest to szczególnie uderzające, bo przecież praktyka podpowiada, że wraz z zakończeniem liturgii kończy się również sama Msza. Zrozumienie tego faktu przychodzi dopiero w podejściu kontemplacyjnym do Eucharystii. Uwagę na to zwrócił nawet Thomas Merton w „Nowych ziarnach kontemplacji”: Kapłan kontemplatyk będzie mieć głębokie i pochłaniające poczucie związku z Chrystusem zarówno jako ofiarnik, jak i jako ofiara w akcie Eucharystii – tak że jego Msza będzie się odprawiać w nim nie tylko wtedy, gdy stoi on przy ołtarzu, lecz również wówczas, gdy znajduje się daleko od niego, w ciągu dnia. Ta niezwykła unia miedzy kapłanem a Chrystusem sprawia, że nie tylko sama liturgia jest eucharystyczna, ale całe życie i codzienność mają stawać się eucharystyczne. Przecież szczytem liturgii jest Komunia święta, która czyni ze mnie prawdziwe mieszkanie Boga. Takie podejście sprawia, że cierpienie, doświadczane w ciągu dnia, staje się naturalną konsekwencją łączności z męką i śmiercią Jezusa w czasie Eucharystii. Godząc się na Komunię z Ukrzyżowanym godzę się także na przyjęcie krzyża. W przeciwnym razie nie jestem godzien nazywać się Jego uczniem.
Przez długi czas było to dla mnie niezrozumiałe. Takie sformułowania bardziej trąciły dewocją niż autentyzmem życia duchowego. A jednak dziś, coraz bardziej, doświadczam tej niewytłumaczalnej tajemnicy. Po każdej Mszy świętej nic się nie kończy! Tutaj dopiero wszystko się zaczyna. Co więcej, świadectwem dobrego przeżycia liturgii stają się moje decyzje, zachowania i myśli, które towarzyszą mi po wyjściu z kościoła czy kaplicy. Jeżeli moje życie po Eucharystii się nie zmienia, to uczestniczę w niej jako poganin – człowiek niewtajemniczony. Uczestniczyłem w niej jako obserwator–widz. W moim życiu nie dokonała się ofiara. To niezwykle ważny aspekt naszego celebrowania Mszy Świętej. Jeżeli ofiara nie będzie się dokonywała w moim życiu, to będę traktował liturgię Mszy Świętej jako rytuał. Zredukuję ją do wymiaru ofiar składanych w przez pogan. Będzie to początek magicznego pojmowania Eucharystii, która potraktowana zostanie instrumentalnie i nie przyniesie w moim życiu duchowym żadnych owoców.
Od razu chcę zaznaczyć, że posługuję się tutaj punktem widzenia kapłana, bo z naturalnych przyczyn jest mi on dziś najbliższy, ale kształtowanie duchowości eucharystycznej w codziennym życiu, to nie tylko kwestia duchownych. Często wydaje się nam, że owa duchowość ogranicza się do uczestnictwa we Mszy, adoracji Najświętszego Sakramentu, procesji na Boże Ciało. To tak naprawdę dopiero początek drogi. Po Mszy każdy z nas staje się w pewnym sensie akolitą niosącym Komunię, a zatem spoczywa na mnie obowiązek dawania świadectwa (gr. marrtyria). W przeciwnym razie stworzymy system życia duchowego, w którym są miejsca i czasy poświęcone Bogu i takie, które należą do mnie i świata, w którym żyję. Spełni się wtedy polskie przysłowie: Pan Bogu świeczkę, a diabłu ogarek.
Jeszcze w czasach mojego zakonnego nowicjatu proponowano mi pewną praktykę duchową, która miała wyrobić rys eucharystyczny w moim codziennym życiu. W ciągu dnia miałem sobie wyobrażać obecność Hostii w czasie pracy, odpoczynku i studium. Dość szybko na poziomie ducha zrozumiałem, że Komunia, którą przyjąłem, jest we mnie umieszczona niczym w monstrancji z mojego ciała. Czy nie powinno to być powodem do głębszych przemyśleń? Czy byłbym w stanie wykonywać pewne rzeczy mając świadomość, że niosę w ręku monstrancję z żywym Bogiem?